wtorek, 21 grudnia 2010

San Pedro de Atacama - Laguna Verde - Laguna Colorada - San Juan - Salar de Uyunu - Uyuni



Leonel z Estrella del Sur umówił się z nami na przejściu granicznym San Pedro de Atacama (jak wcześniej pisałem, nie ma znaczenia, że granica faktyczna Chile może być nawet 200 km dalej) o 7,30. Nie bardzo mogłem spać, wstaliśmy wześniej i wyposażeni w przenośne śniadanie przez dziewczynę z hostalu Katarpe prze Imigración byliśmy parę minut po siódmej. Okazało się, że biura otwierają o 8,00. Zjedliśmy śniadanie i ustawiliśmy się  w kolejce do okienka. Jak za dawnych lat czekałem do odprawy celnej wśród dziiesiątek kierowców ciężarówek. Różnica była taka, że wokół byli ludzie o śniadych twarzach, indiańskich rysach, rozmawiający wesoło między sobą w nieznanym języku, chyba Quechua. Druga istotna różnica pomiędzy San Pedro a kolejkami do odprwy w Polsce to brak pośpiechu i niecierpliwości. My zajęliśmy miejsce w kolejce o 7,30, ale za nami przybyło jeszcze ze dwadzieścia osób. A mogli przecież przyjść wcześniej, bo spali w kabinach zaparkowanych samochodów. 
Kiedy już otworzono okienko punktualnie, kolejka zaczęła przesuwać się dość sprawnie. Jak zwykle, stempel wyjazdowy w paszporcie, potem zlikwidowanie odprawy czasowej motocykla.
Około dziewiątej byliśmy gotowi do odjazdu. Leonel zjawił się w międzyczasie w towarzystwie Wilsona, kierowcy busa, który miał zabrać grupę turystów, którym mieliśmy towarzyszyć w najbliższych trzech dniach do granicy Boliwii. Tam miała nastąpić zmiana samochodu (samochody boliwijskie nie wjeżdżają do Chile).
Umówiliśmy się z Wilsonem na granicy boliwijskiej odległej o 45 km. Stromy podjazd pod górę. W ciągu niespełna godziny wspięliśmy się z 2400 m  na 4500 m. Ostatni odcinek do granicy, potem jak opuściliśmy asfaltową drogę do Paso de Jama, to już szutr. I tak ma pozostać przez kilka następnych dni. Obniżyliśmy ciśnienie powietrza w kołach, żeby miały lepsze trzymanie w piasku.
Boliwijski posterunek Imigración to zaledwie budyneczek. Wstemplowanie wjazdu do paszportu trawło chwilę. Byliśmy jedynymi turystami. Odprawe celną motocykla trzeba za to wykonać 100 km dalej w Urzędzie Celnym (także w środku niczego).
Wilson sprawnie przygotował śniadanie. Na rozstawionym stoilku pojawiły się świeże bułki, kawa, ser, szynka, co kto lubi. Okazuje się, że nie ma jeszcze samochodu boliwijskiego, który ma nas przez kolejne 3 dni eskortować.
Poznaliśmy przy śniadaniu naszych współtowarzyszy wyprawy, którzy mieli jechać w jeepie. Catherine i Gilles - para w srednim wieku z Francji w trzymiesięcznej podróży po Ameryce Południowej oraz Edward - młody chłopak z Anglii, który chce być w drodze przez pół roku.
Nie zdążyliśmy wypić kawy, kiedy ujrzeliśmy czerwoną wysłużoną Toyotę Landcruiser (tylko ten model samochodu wozi turystów po płaskowyżu boliwijskim) oraz kierowcę i jednocześnie naszego przewodnika i opiekuna. Jesus - tak się przedstawił, wydał mi się od razu dziwny.
Podejrzanie wylewny, wymowę miał niewyraźną, wzrok mętny i krok chwiejny. 
Wszyscy staliśmy się jeszcze bardziej podejrzliwi, kiedy Jesus zaczął powtarzać zdecydowanym tonem dwa zwroty: “Let’s go” - jedyne chyba słowa, które znał po angielsku oraz “Aventura total”, co miało zapowiedać czekającą nas przygodę. Tego zaczęliśmy się naprawdę obawiać. Nikt z nas nie miał już wątpliwości, że gość jest totalnie pijany. Eduardo wskazał mi pustą flaszkę po miętówce zamocowaną przy drążku zmiany biegów w Toyocie.
Stało się oczywiste, że nikt z nas nie powierzy Jesusowi swojego życia ani nawet (my) bagażu. 
Smutny, ale nie całkiem przytomny Jesus.
Wilson na szczęście stanął na wysokości zadania. W ciągu 10 minut dosłownie podjechała inna, srebrna tym razem, Toyota. Jej kierowcą i naszym pilotem okazał się Edson, bardzo wesoły, przyjacielski, wzbudzający od pierwszej chwili zaufanie chłopak.

Sprawnie spakowaliśmy bagaże, pasażerowie zajęli miejsca i ruszylismy. Po czterech kilometrach przy Laguna Blanca zatrzymaliśmy się, żeby kupić bilety do parku narodowego (cena nie niska: 150 Bolivianos). Kolejnym przystankem była malownicza Laguna Verde - piękne zielone jezioro u stóp wulkanu Licancabur.
Swój kolor zawdzięcza związkom arsenu. Jezioro urzekajace i zdradliwe jednocześnie. Nic dziwnego, że w jego wodach nie zobaczymy żadnego ptaka.
Edson wyznaczył następny przystanek. Gorące źródła, przy których mieliśmy zjeść almuerzo - lunch. Edson puścił nas przodem, myśląc zapewne, że motocykle są szybsze. Może to prawda, ale nie taki ciężkie motocykle. W piasku musieliśmy zachować dużą uwagę i rozsądną prędkość, która wynosiła 30 - 40 km/h. Edson samochodem z napędem na cztery koła i znając teren jak własną kieszeń mógł jechać spokojnie 60 km/h. Zamieniliśmy się. Edson jechał przodem, zwalniając odpowiednio, żeby nas nie stracić z widzenia. Taki sposób jazdy utrzymywaliśmy w zasadzie do końca wycieczki.
Basen przy gorących źrodłach dał ukojenie po paru godzinach stania na motocyklu.

Po kąpieli Edson zaprosił nas na almuerzo - pożywny choć niewyszukany posiłek, który zjedliśmy tym razem wewnątrz.

Po niezbyt długiej sjeście ruszylismy w drogę. Przejście graniczne Apacheta usytowano na imponujacej wyokości. GPS pokazał mi 5040 m n.p.m. Była to, jak dotychczas, największa wyskość przez nas osiągnięta. Nie muszę mówić, że byliśmy jedynymi interesantami. Odprawa motocykli poszła sprawnie.

Wielkie wrażenie zrobiły na mnie gejzery, przy których zatrzymaliśmy się chwilę później. W odróżnieniu od gejzerów El Tatio, gdzie widowisko spowodowane jest  wrzeniem podziemnej rzeki podgrzewanej wulkanem, w tym przypadku mamy do czynienia z prawdziwymi gejzerami. W wielu miejscach pokrywa ziemi zniknęłą odsłaniając lawę. Bulgocze, wybucha, pachnie piekłem. Wokół unoszą się opary siarki. Piękne widowisko.

Jeszcze większe wrażenie robi zapis dynamiczny.



Edson częstował nas liśćmi koki. Koka jest tu lekarstwem na wszystkie dolegliwości. W szczególności na soroche - chorobę wysokościową, ale także na zmęczenie, ból brzucha, głód. Kokę należy przeżuwać trzymając pod policzkiem, raczej długo. Potem trzeba ją wypluć. Ja swoją porcję powoli połykałem na wyboistej drodze, poza tym trudno było wypluć przez kask. 
Jackowi koka wyraźnie posmakowała. Następnego ranka co prawda nie potrafił odróżnić zdarzeń rzeczywistych od swoich snów.
Nocleg pierwszego dnia zaplanowany został nad Laguną Colorada na wysokości 4300 m. Trasa pierwszego dnia wynosiła zatem zaledwie 100 km od granicy Boliwii (150 km od San Pedro). Mimo to czulismy się dość zmęczeni. 


Dojechaliśmy najpierw do schroniska, gdzie szybko rozpakowalismy motocykle i Toyotę, po czym niezwłocznie wszyscy wsiedliśmy (w piątkę plus Edson) do samochodu i pojechalismy podziwiać Lagunę. Edsonsowi chyba szkoda było męczyć nas przejazdem po głebokim piasku i wolał nas tam zawieźć. Być może bał się, że będzie musiał zbyt długo czekać na nas zmagających się z piachem.
Laguna Colorada jest ciemno czerwona wtedy, kiedy wieje wiatr. Kolor zawdzięcza mikroalgom, stanwoiącym oczywiście pozywienie dla flamingów. Biały osad przypominający lód to boraks. W niektórych miejscach jeziora intesywnie paruje. Przyznam, że nie mam pojęcia, jaka reakcja może tam zachodzić. Nie przykładałem się do chemii. Mogłem zapytać Edsona. Chłopak miał naprawdę szeroką wiedzę.


Poniżej Laguna Colorada.





Schronisko było bardzo podstawowe. Nie było prysznica. Przydały się śpiwory. Sypialnie zbiorowe, ale do tego akurat już się przyzwyczailiśmy. Do naszej grupy dołączyło w schronisku jeszcze klika jeepów, tak więc zrobiło się dość tłoczno. Niektórym dokuczała wysokość.
Następny dzień miał być bardziej ambitny. W zależności od postępów, mogliśmy przejechać 260 km i zatrzymać się w hotelu z soli na skraju Salara Uyuni lub po 200 km dojechać do wioski San Juan.
Rozpoczęliśmy dzień dość wcześnie i w znakomitych humorach. Wyruszyliśmy o 7,30 po szybkim śniadaniu. 


Nasza wycieczka w pełnym składzie radośnie rozpoczyna nowy dzień.

Ruszyliśmy. Ostatnie spojrzenie na Laguna Colorada.


Pierwsze 60 km było pustynią, Edson nas na to przygotował.
Bardzo jestem zadolony ze swojego motocykla. Maćku, Jarku, bardzo Wam dziękuję za przygotowanie maszyny. Podwyższone kierownica pozwala na swobodną stojącą pozycję, zawieszenie jest wygodne. Mimo nadal dużego ciężaru motocykla, jazda była przyjemnością, jakby to był motocykl ważący połowę.

Dla Jacka trudny teren był wyzwaniem. Poradził sobie znakomicie. Podziwiam jego waleczność i wytrwałość. Myślę, że od teraz śmiało będziemy mogli wybierać ambitne szlaki w naszej podróży.
Kolejne atrakcje przyrodnicze to Arbol de Piedra - Drzewo z Kamienia w Parku Salvador Dali
Laguna Hedionda


Laguna Honda


Przed San Juan droga na długości kilkunastu kilometrów przebiega przez Salar Chiguana. Właśnie tego odcinka bałem się najbardziej planując podróż. Motocykliści, którym przyszło przemierzać ten salar w porze deszczowej, pisali, że droga jest w zasadzie nieprzejezdna. Powierzchię tworzy mieszanina soli i gliny. Kiedy jest sucho, jedzie się jak po asfalcie. W czasie deszczu salar zamienia się w bagno. Edson potwierdził, że nawet samochodem 4x4 trudno jest wtedy przejechać. Na szczęście w tym roku pora deszczowa w tej okolicy, która trwa od grudnia do marca, jeszcze nie przyszła.

Dojazd do Salaru Chiguana


Salar Chiguana



Nocleg w San Juan był bardzo przyjemny. Zjechaliśmy na 3700 m, poza tym był prysznic z ciepłą woda. Po 200 km na pustyni to marzenie. 

Ostatniego trzeciego dnia “wycieczki” po 60 km wjechaliśmy na Salar de Uyuni. Chwila od lat wyczekiwana. Nie byłem pewien, jak doznania rzeczywiste będą się mały do wyobrażeń.
Salar jest ogromny - nie widać jego “brzegów”. Drugie zaskoczenie to, pomimo gładkośc,i chropowatość jego powierzchni. Opony trzymają się jak na asfalcie. Jazda przypomina do złudzenia jeżdżenie po zamarzniętych jeziorach, do czego jesteśmy mnie więcej przyzwyczajeni. Tylko, że nigdy motocyklem. Ciekawe wrażenie to zamknąć na chwilę oczy przy pełnej prędkości. Kierunek, w którym się jedzie, zasadniczo nie ma znaczenia. Wszędzie przestrzeń. 
Salar de Uyuni





W centralnym punkcie Salaru leży Isla Del Pescado, w Quechua zwana Incahuasi.



Rosną na niej tysiącletnie kaktusy. Najstarszy z nich miał 1203 lata, kiedy padł w 2007r. Jego wielu braci jest niewiele młodszych.


Przed wyspą spotkaliśmy dwóch podróżników. Jay na Suzuki DR 650, który jest w podróży dookoła świata już dwa lata. Z Buenos Aires przemieszcza się do Afryki.

Kolega z Japonii, którego imie niestety mi wypadło, przemierza Ameryki rowerem. Szesnaście miesięcy temu rozpoczął w Vancouver. Do Ziemi Ognistej jeszcze mu trochę pozostało.


Almuerzo zjedliśmy w Muzeum Soli na skraju Salaru. Prawda, że piękne wnętrza?


Na zewnątrz można się zamoczyć w solance.
Kolejny podróżnik - motocyklista. Tonny, Czech z pochodzenia, mieszka w Kolumbii i tam rozpoczął podróż. Jedzie w przeciwnym kierunku do naszego. Jego celem jest Ushuaia w Ziemii Ognistej. Bardzo zachwalał Kolumbię. Mamy kontakt na jego wspólnika w Bogocie, z którym prowadzą business motocyklowy.
Zjeżdżaliśmy z Salaru, kiedy spadły na nas pierwsze krople deszczu. W Uyuni, jeszcze przed pożegnaniem z resztą grupy, obejrzeliśmy cmentarzysko pociągów. Stare parowozy zakończyły tu na pustyni swoją podróż. 




Kolej miała i ma dla Boliwii wielkie znaczenie. Minerały wydobywane w Boliwii transportowane są z Uynii przez granicę Chiguana do portu Antofagasta w Chile. Wprawdzie po zmianie prezydenta w Chile (obecny prezydent Piñera jest konserwatystą) stosunki pomiędzy tymi krajami ochłodły i Boliwia w ostatnim okresie dzierżawi port w Peru, ale Antofagasta jest portem pełnomorskim nie do zastąpienia. Swoją drogą do dzisiaj Boliwijczycy nie mogą pogodzić się z utratą dostępu do oceanu, co było skutkiem przegranej “wojny o saletrę” pod koniec XIX w.
W Uyuni pożegaliśmy serdecznie Catherine, Gillesa, którzy wracali jeszcze tego samego wieczora do San Pedro de Aatacama. Eduardo jechał tej nocy do La Paz. Szczególnie ciepłe było nasze pożegnanie z Edsonem, naszym wspaniałym przewodnikiem. Mieliśmy naprawdę dużo szczęścia trafiając na niego właśnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz