sobota, 26 lutego 2011

Bogotá

Wczoraj wczesnym popołudniem przylecieliśmy do Bogoty. Pochmurno, niezbyt ciepło. Chwilę po tym, jak zainstalowaliśmy się w hotelu, zaczęło padać.
Bogota leży na wysokości 2600 m. Mimo, że to prawie równik, wilgotny klimat, który już zdążyliśmy poznać w Kolumbii i Ekwadorze, sprawia, że jest chłodno.
Ulewny deszcz obserwowaliśmy z knajpki na przeciwko hotelu. Dopiero po paru godzinach rozpogodziło się nieco i wyszliśmy na miasto.


Dzielnica La Candelaría, gdzie się zatrzymaliśmy, jest starą częścią miasta o niskiej zabudowie. Główną ulicą mijając szesnaście przecznic, doszliśmy do rozległego Plaza de Bolívar. Wokół placu wznoszą się Katedra, Capitolio Nacional, który jest siedzibą Kongresu Narodowego, pałac burmistrza Bogoty i Pałac Sprawiedliwości.



Przeszliśmy się starymi wąskimi uliczkami. Bardzo smaczna kawa w Juan Valdez Café. Casa de La Moneda było ostatnim otwartym jeszcze wczoraj  muzeum. Interesująca prezentacja historii Kolumbii. Obok wystawa fotografii obrazująca najważniejsze wydarzenia tego kraju w ostatnich dwustu latach. Szczególnie interesujące wydały mi się zdjęcia utrwalające dramatyczne sceny z ostatnich trzydziestu lat.

Dzisiejszy poranek wygląda pogodnie. Chętnie wyjdziemy za chwilę.
Samolot do domu mamy wieczorem.
_________________________

Dzisiejszy dzień rozpoczęliśmy od wizyty w Muzeum Złota. Imponująca kolekcja należy do Banco de la República. Poza wspaniałym zbiorem z czasów prekolumbijskich, muzeum jest także nowoczesnym centrum kulturalnym poświęconym tematom antropologii, archeologii, ekologii, dziedzictwa, tożsamości.


Po zwiedzeniu muzeum przenieśliśmy się autobusem o mniej więcej sześćdziesiąt przecznic na północ. Hotel mamy przy 23 ulicy, wysiedliśmy przy 82. Bogota ma tu zupełnie inny charakter. Elegancka, zadbana, przypomina drogie miasto europejskie. Kilka centrów handlowych, do których zajrzeliśmy (ostatnie zakupy przed wyjazdem) oraz marki sklepów do złudzenia przypominają inne miejsca na świecie.

Parque de la 93 powstał w latach dziewięćdziesiątych dzięki lokalnej inicjatywie społecznej. Do dzisiaj obywatele zachowują się tu w dość swobodnie. Widok ludzi w piżamach po południu nie dziwi aż tak bardzo, może trochę.


Kończymy podróż. Czekamy na taksówkę, która za chwilę zabierze nas na lotnisko. Jutro będziemy w domu. Do zobaczenia.

czwartek, 24 lutego 2011

Cartagena; pożegnanie z motocyklami

Od piątku załatwiam temat wysyłki motocykli. Mimo ponagleń, dopiero w poniedziałek po południu otrzymałem ofertę od spedytora zawierającą konkretne informacje, do kogo mam się zwrócić w Cartagenie. Zadzwoniłem, ale było już za późno, żeby w poniedziałek coś załatwić. Umówiliśmy się z Sr. Andres na następny dzień.
We wtorek złożyliśmy papiery w biurze agencji celnej - podwykonawcy spedytora i uzgodniliśmy z maestro carpintero, ile będzie kosztowało sklecenie przez niego skrzyń na motocykle. Pracownia mistrza znajduje się w składzie palet przy głównej ulicy El Bosque, tuż obok portu. Zawiózł nas tam Sr. Andres, skrzynie są w cenie usługi spedycji. Drewno użyte do budowy skrzyń musi być fumigowane, musi mieć atest.
Umówiliśmy się ze stolarzem na 8,00 rano w środę.
Dla Maćka i Jacka przeprowadzenie motocykli do składu palet było ostatnią przejażdżką tej podróży.

Rozpoczynaliśmy od podstaw skrzyń. Zanim mistrz zbudował pierwszą paletę, minęło trochę czasu.

A na ulicy sporo się działo.

W oczekiwaniu na skrzynię Jacek zadbał o swój wygląd. Przy okazji dał zarobić rodzinie mistrza.

Przez pół dnia przyglądałem się, jak Jacek i Maciek sprawnie przygotowują motocykle i bagaż do transportu. Cała akcja musiała odbywać się na pasie jezdni. Inaczej nie byłoby dostępu później dla wózka widłowego ani ciężarówki.
Afryka już prawie spakowana.

Po zamknięciu skrzyń zadzwoniliśmy do Sr. Andres. Liczyliśmy na to, że zgodnie z umową, przysłany przez niego samochód zabierze za chwilę motocykle do portu. Niestety, do końca dnia Sr. Andres nie otrzymał od stosownych władz zezwolenia na wprowadzenie towaru do obszaru portu. Byliśmy bardzo zawiedzeni.
Wieczorem nie było już lepszego pomysłu niż zabrać na noc motocykle z ulicy na parking pod biurem Sr. Andres (zamknięte naprawdę ciasne patio) w dzielnicy Manga.
Nie bardzo chciałem w to uwierzyć, ale załadunek skrzyń na bardzo wysłużonego pick-upa odbył się ręcznie. Afryka z opakowaniem ważyła, jak się później okazało, 380 kg. "Montacarga colombiana" to kilku silnych facetów.


Dzisiejszy dzień był ostatnim, jaki mogliśmy poświęcić wysyłce motocykli. Jutro już odlatujemy do Bogoty. Udało się. Rano spedytor otrzymał zezwolenie na wprowadzenie motocykli do portu. Znowu ręcznie załadowaliśmy skrzynie na tę samą furgonetkę. Po południu odebraliśmy od Sr. Andres dokumenty. W przyszłym tygodniu, już bez nas, skrzynie zostaną zapakowane do kontenera. Motocykle zobaczymy pewnie za miesiąc.

Zamykamy kolejny udany rozdział. Zrelaksowani poszliśmy na meksykańską, dziś dla odmiany, kolację a potem na drinka, którym uczciliśmy imieniny Maćka.

Cartagena

W Cartagenie jestem już od tygodnia. Czas ten upłynął mi na dochodzeniu do siebie po upadku. Od niedzieli, kiedy przyjechali Maciek i Jacek, jest mi weselej.
Skromny ale wygodny Hotel Playa położony jest w dzielnicy Bocagrande przy głównej ruchliwej Avenida San Martín. Po przejściu przez ogród i basen wychodzi się wprost na plażę.

Karaibskie klimaty przypadły do gustu Maćkowi.



Stara część Cartageny ma swój charakter. Drewniana zabudowa z nadwieszonymi balkonami bardzo mi przypomina Casco Viejo w Panamie. Cartagena jest jednak zadbana. Włożono wiele wysiłku i pieniędzy, aby odrestaurować to piękne miasto. Nic dziwnego, że jest to bardzo turystyczne miejsce.










poniedziałek, 21 lutego 2011

Planeta Rica - Cartagena

Wstaliśmy dość wcześnie. Pewnie za sprawą ciężarówek, które od rana jeździły główną ulicą. Hotel był dosyć kiepski, więc szybko się spakowaliśmy i poszliśmy na śniadanie. Było drogo i niesmacznie. Z jeszcze większym zapałem ruszyliśmy do Cartageny. 


Droga była łatwa, kilka przejazdów przez mniejsze miasteczka, coś do picia, tankowanie i dalej. 



Po drodze mijaliśmy wypadek, w zasadzie to musieliśmy się jak wszyscy zatrzymać. Wyprzedziliśmy ok 2-3 km korek, który zrobił się z powodu wypadku. Głównie ciężarówki. Policja zamknęła drogę. Czekaliśmy ok 20 minut, jednak inni czekali od ponad 2 godzin. Poznaliśmy kilka przyjaznych osób, z którymi wymieniliśmy podstawowe informacje. Cała dzisiejsza podróż była na wysokości do 250m npm więc dość nisko. 



Dojechaliśmy do Turbaco, gdzie ruch był bardzo duży. Ciężko było się przebić przez miasto (kierowcy jeżdżą jak chcą nie stosując się do znaków i świateł), ale daliśmy rade. Nie długo później dojechaliśmy do Cartageny, gdzie znowu pobłądziliśmy. Pomógł policjant, który pozwolił nam pojechać pod prąd. Szybko zobaczyliśmy morze i zaraz trafiliśmy do hotelu. Ponieważ wcześnie wyjechaliśmy na miejscu byliśmy chwilę po 13:00. Jeszcze cały dzień przed nami.

W Cartagenie jest dokładnie tak, jak opisywał Tata. Bardzo ciepło i bardzo przyjemnie.
Jutro mamy zamiar dowiedzieć się o szczegóły wysyłki i załadunku motocykli. 
Podróż, której nie planowałem sprawiła mi wiele radości i, pomimo Taty nieszczęścia, cieszę się, że mogłem kontynuować Jego plan.
Dziękuję.

Maciek

Medellin - Planeta Rica


Moja, czyli Maćka relacja:
Piątkowy deszczowy wieczór spędziliśmy oglądając NASCAR w TV. 
Rano pełni optymizmu ruszyliśmy na śniadanie, aby jak najszybciej wyjść na miasto.
Szybko się okazało, że nie będzie padać i kurtki, które zabraliśmy, są zbędne.
Medellin jest miastem bardzo bogatym a zarazem drogim. Sobotni ranek był spokojny. Mało ludzi, mało samochodów, zupełnie inaczej niż w piątek.





Pojechaliśmy metrem w poszukiwaniu starego miasta lub innych zabytków. Jednak wkrótce się okazało, że mimo iż miasto wybudowano w XVI wieku, to z tamtych czasów nie zostało już nic. Stare budynki zniszczono, aby postawić nowe. Ze wzgórza mogliśmy oglądać widok na miasto oraz rekonstrukcję kilku budynków. 








Było już strasznie gorąco, więc wróciliśmy do hotelu aby się spakować i ruszyć do Planeta Rica. To już ostatni dzień jazdy przez góry. Jak zwykle, na początku było strasznie gorąco. Wyjazd z miasta zabrał nam sporo siły. Mimo soboty ruch był ogromny. Później wjechaliśmy w góry, gdzie padało. Ciężarówek było bardzo dużo. Wjechaliśmy w mgłę, gdzie było jeszcze trudniej.
Zjedliśmy kiepski obiad w pięknym miejscu. Przy okazji zrobiliśmy sobie zdjęcia z policjantami. Budzą szacunek, ale zarazem są bardzo przyjaźni, przynajmniej dla nas.



Po dwóch godzinach byliśmy już nisko, skończyła się jazda w górach. Dalej było po płaskim. Po drodze widzieliśmy piękny zachód słońca. Dojechaliśmy do celu już po ciemku. Hotel, który znaleźliśmy, kosztował w przeliczeniu 6$ za noc. Można było się domyślić, w jakim będzie stanie. Wieczorem poszliśmy na piwo, które trochę się przeciągnęło. Czas spędziliśmy w restauracji, która należała do właścicieli hotelu.
Towarzyszyła nam ich cała rodzina, wszystkie pokolenia - łącznie ok 10 osób.

Maciek

piątek, 18 lutego 2011

Cali - Salento - Medellin; relacja Maćka

Wklejam relację Maćka z ostatnich dwóch dni. 
Jacku, Maćku, cieszę się, że macie fajną podróż.
Oprócz atrakcyjności opisów i zdjęć warto docenić, że Maciek pisze tekst na małej klawiaturze iPhone'a. 
_____________________


Nasz wczorajszy dzień był dość spokojny i lekki. Rano się spakowaliśmy, nasmarowaliśmy łańcuchy i pojechaliśmy zwiedzać miasto. Niestety miasto jest dużo, a jak się dowiedzieliśmy, stara część (ta do której wszyscy turyści przyjeżdżają) była trudna do zlokalizowania. Nazywała się San Antonio. W końcu się udało. Było 25 stopni i bardzo parno. Weszliśmy do małego kościółka, jednak nie zrobił na nas wrażenia. 
Postanowiliśmy objechać tę dzielnicę na motocyklach. 


Po drodze zatrzymaliśmy sie na coś picia i zdecydowaliśmy, że lepiej już jechać. Nawigacja nas poprowadziła pasem dla autobusów, tam zatrzymał nas policjant, ale udaliśmy, że się zgubiliśmy i po chwili nas puścił. I tak sporo czasu w ten sposób nadrobiliśmy. 
Droga była prosta i nie wymagająca. Przez większość czasu dwa pasy. Po drodze zjedliśmy stek. 
Kilkukrotnie mijaliśmy samochody, które transportowaly trzcinę. Cztery wielkie przyczepy za jedną ciężarówką, prędkość ok 60km/h. Ostatnimi przyczepami już mocno rzucało. 





Dojechaliśmy do Armenia, udało nam sie przyjechać zaraz po tym jak przestało padać. W mieście spory ruch, pojechaliśmy dalej. Piękna wąska droga do Salento, ciasne zakręty, kiepska nawierzchnia, bardziej przypominała polskie Bieszczady.
Miasteczko mało. Kilka hoteli, wybraliśmy pierwszy który był mocno klimatyczny. Spotkaliśmy dziwnego Niemca, który kupił tutaj motorek i od trzech miesięcy jeździ po Kolumbii. Spał z nami w pokoju. 

Poszliśmy na spacer przez miasto. Słońce grzało, ładny rynek. Weszliśmy drogą krzyżową na wzniesienie, z którego widać całą okolicę. Wtedy zaczęło padać. Nie udało nam się już pojechać do Valle de Cocore. Wróciliśmy odpocząć i postudiowac mapę.
Wieczorem jeszcze coś do jedzenia i spać.






Rano wstaliśmy wcześniej, żeby pojechać do Valle de Cocore. Droga całkiem dobra. W jednym miejscy był remont drogi, ale oczekiwanie nie trwało długo. Ok 20 min i pojechaliśmy dalej. Widoki były bardzo ładne, piękna pogoda, jednak nie poszliśmy pieszo daleko. Motocyklami nie dało sie wjechać, a na spacer było za gorąco. Przeszliśmy kilkaset metrów i nie widząc różnic wróciliśmy. Towarzyszył nam Niemiec. Pożegnaliśmy się i pojechaliśmy. 





Droga na początku była trochę nudna. Cały czas dwa pasy i w miarę prosto. Dopiero jak odbiliśmy przed Cartago, zrobiło się wąsko i coraz ciekawiej. Od Ansermy były góry. Bardzo wąsko i zarazem pięknie. Oczywiście jak zdjąłem podpinkę, zaczęło padać. Jak ją założyłem, przestało. Taki urok. Po drodze przerwa na picie i tankowanie. 




Później było juz tylko gorzej. Skończył sie strajk, więc na drodze było bardzo dużo ciężarówek. Jazda 50 km zajęła nam dwie godziny. Do tego padal deszcz i było ślisko.
Zanim zaczęliśmy wyprzedzać ciężarówki, postanowiliśmy zjeść. Przy okazji poznaliśmy dwóch motocyklistów z Wenezueli. Obaj tam mieszkają, jeden dopiero od niedawna. Jest Włochem i jechał na BMW 1200, drugi na takim motocyklu jak Jacek, ale starszym. Zjedliśmy razem obiad. My ruszyliśmy, a oni jeszcze zostali. Na wcześniej wspomnianej drodze z ciężarówkami dogonili nas niebawem. Jechali bardzo szybko. My odpuściliśmy. Szkoda ryzykować. 


Zjazd z gór był już lepszy. Było sucho, wyprzedzanie łatwiejsze. Dojechalismy do miasta. Było parno i gorąco. Medellin ma ponad dwa miliony mieszkańców i 4 lub 5 linii metra. Trochę zgubiliśmy się, ale nawigacja nas dobrze doprowadziła. Jak tylko zsiedliśmy z motocykli, zaczęło lać. Dopiero teraz przestało. Hotel jest bardzo ładny. Jutro będziemy zwiedzać miasto.
Will post photos later, as they will be sent.