środa, 29 grudnia 2010

Copacabana - Mollendo

Dzisiaj wjechaliśmy do Peru. Dokonaliśmy długiego skoku. Jesteśmy w Mollendo nad Pacyfikiem.
Droga była nieco dłuższa, niż zakładałem, 534 km, okazało się. Rozpoczęliśmy wcześnie, na granicy Peru otrzymaliśmy dodatkowo w prezencie jedną godzinę (teraz jesteśmy przesunięci o 6 godzin w stosunku do czasu polskiego). Mimo to u celu byliśmy już po zmroku. Długi dzień.

Formalności na granicy poszły bardzo sprawnie, zarówno po stronie Boliwii, jak i Peru.

Opuszczony piękny kościół koło Desaguadero, Peru.

Z poziomu Titicaca (3800m) wspięliśmy się na płaskowyż o wysokości 4000 - 4100m. Prze parę godzin droga była prosta i płaska. Na szczęście piękne widoki.

Wtedy, kiedy wydawało się, że powinniśmy już opadać do oceanu, droga zaczęła prowadzić nas w górę ...

... wprost w burzę, grad, deszcz i mgłę.


A na przełęczy 4800m można było lepić bałwana. Przez parę kilometrów musieliśmy bacznie jechać śladem ciężarówki, której koła na szczęście roztapiały śnieg.


Nagrodą za wzniesienie się tak wysoko był wspaniały zjazd. Z 4800m na poziom morza w ciągu paru godzin. Tysiące pięknych zakrętów.

Zupełnie inny klimat tu na dole. Uprawy ryżu i roślinność tropikalna.

Mollendo leży dwie godziny od Arequipy. Małgosia przylatuje do Arequipy w piątek rano. Mam niedaleko.

W czwartek Sylwester na plaży.

Isla del Sol

Na Wyspę Słońca popłynęliśmy wczoraj.
Isla del Sol jest największą wyspą na Jeziorze Titicaca. Titicaca z kolei jest najwyżej (3800 m npm) położonym jeziorem żeglownym na świecie.
Z Copacabana do Challapampa na północy wyspy, najbardziej oddalonej z trzech wiosek, płynęliśmy prawie trzy godziny. Stateczek wypełniony był do ostatniego miejsca. Wyruszyliśmy rano, kiedy padał deszcz. Ci, którzy mokli i marzli na górnym odkrytym pokładzie, wygrali los na loterii w drodze powrotnej, kiedy popołudniowe upalne słońce zamieniło dolny zamknięty pokład w piekarnik.

Szymon urodził się w Krakowie. Kiedy miał rok wyjechał z rodzicami do Australii. Od paru miesięcy mieszka w Cuzco, gdzie pracuje w sklepie. Zachwycony dzikością Boliwii, z zaciekawieniem wyszukiwał miejsce na rozbicie namiotu.

Challapampa i jej mieszkańcy.


Naszym przewodnikiem po północnej części wyspy był Ignacio z plemienia Ajmara. Wioski wyspy słońca tworzą wspólnotę, ale co ciekawe, każda z nich pobiera odrębne opłaty za przejście przez ich teren, o czym przekonaliśmy się później.
W tle ruiny trzeciej świątyni.

Kamień był ołtarzem, na którym składano ofiary z młodych najpiękniejszych dziewcząt. Wybierano je w wieku sześciu lat. Do piętnastego roku życia dorastały na Wyspie Księżyca - Isla de la Luna (widoczna w głębi). Z trzech plemion zamieszkujących Isla de Sol, ofiary z dziewcząt składały plemiona Quechua i Aymara. Tiwanaceños ofiarowali lamy.


Isla del Sol jest zdaniem Ignacio najświętszym miejscem Indian. Następne miejsca dopiero zajmują Cuzco i Chichen Itza.
Bóg Stwórca Viracocha oraz jego dzieci Manco Kapac i Mama Ocilo, Słońce i Księżyc, wyskoczyli z wód jeziora, aby założyć dynastię Inków i miasto Cuzco.
Odciśnięte ślady Viracocha.

Ponade mną widoczne są groty, z których wyszli na świat po przebudzeniu Słońce i Księżyc

Najświętsza skała Titicarca nadała nazwę wyspie, a potem jezioru. Titi znaczy w języku Aymara - puma, carca - skała. Hiszpanie ignoranci przekręcili nazwę na Titicaca (caca oznacza po hiszpańsku g...).
Jeżeli ktoś się przyjrzy, to dostrzeże w skale pumę.
Miejsce ma niezwykła energię. Zdaniem Ignacio trzeba w to wierzyć. Zwierzęta nie zbliżają się do skały, ptaki zawracają w oddali. Klisze fotograficzne ulegały kiedyś prześwietleniu, zegarki zatrzymywały się.
Od wieków do Titicarca przybywały pielgrzymki chorych, którym dotknięcie skały przynosiło ozdrowienie. W darze przynosili złoto, srebro i miedź. Inkowie zatopili te skarby chroniąc przed Hiszpanami w pobliskiej zatoce. Do dzisiaj ponoć mimo wielu prób skarbu nie odnaleziono.

Czerpię energię z Titicarca.

Jacek przyjmuje energię większą powierzchnią.

Schody prowadzące do świętego źródła. Wypełniliśmy butelki świętą wodą, oczywiście.

Mam dzisiaj szybki internet. Nie potrafiłem oprzeć się zamieszczeniu nadmiaru zdjęć z Isla del Sol.

Drogę powrotną odbyliśmy śladami uzdrowionych pielgrzymów indiańskich. Nie wracali oni ścieżką, którą przyszli, aby nie przejąć z powrotem chorób, których się pozbyli. W zamian szli przez góry do portu południowego.
Dla nas był to piękny spacer. Okazało się niestety, że czas przejścia, który podał nam Ignacio - 2,5 godziny, okazał się niewystarczający. Mimo, że odległość wynosiła pewnie ok 10 kilometrów, podejścia i wysokość 4000 m sprawiły, że szliśmy 3,5 godziny i to naprawdę dobrym tempem. Musieliśmy się spieszyć, aby zdążyć na statek. Wskoczyliśmy na pokład dosłownie w ostatniej minucie.







Ustawione przy ścieżce kopce są znakiem Szczęśliwej Drogi.


W drodze powrotnej statek przycumował do jednej z "islas flotantes" - "pływajacych wysp". Są to niestety tylko pontony pokryte trzciną. Zejście na taką wyspę kosztuje 2 Boliviany.

Copacabana.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

La Paz - Copacabana

Ostatnie spojrzenie na zbocze El Alto. Za chwilę wyjedziemy na górę, a potem skierujemy się do Copacabana nad jeziorem Titicaca.


W hotelu przestraszyli nas, że możemy mieć problemy z kupnem benzyny. Wczoraj ku wielkiemu zaskoczeniu wszystkich, Evo Morales podniósł drastycznie ceny paliw. Jeszcze rano tankowaliśmy po 3,70 Boliviana (= ok. 0,5 dolara) za litr. Od popołudnia cena wynosi już 6,40 Boliviana. Warto wspomnieć, że ceny paliw były w Boliwii zamrożone od 2003r., Nieśmiałe próby podwyżek przeprowadzane przez poprzedników Moralesa doprowadzały za każdym razem do zdecydowanych protestów. Sam Morales odcinał się od możliwości podwyższania cen, krytykując jednocześnie poprzednie ekipy. Tym większe wczorajsze rozczarowanie i gniew Boliwijczyków. Związaek zawodowy przewoźników liczący kilkaset tysięcy członków już zapowiedział wojnę. Jeżeli rząd się nie wycofa, od pólnocy ma rozpocząć się strajk generalny przewoźników. Trudno sobie naprawdę wyobrazić, że nagle te tysiące kopcących ciężarówek, autobusów, busików, taksówek, miałyby stanąć. Przecież cała Boliwia jest w ciągłym ruchu. Zobaczymy.
Podwyżka była zaskoczenim, została jednak poprzedzona programem telewizyjnym (przez przypadek oglądałem), w którym prowadzący zwracali uwagę na dysproporcje w cenach benzyny w Boliwii (3,70 Bol.) a sąsiednich krajach (Brazylia, Chile, Argentyna, Peru - wszędzie równowartość 6 - 8 Bolivianów). Jednocześnie wczoraj właśnie Morales składał wizytę u Hugo Chaveza. Wenezuela, jak wiemy, wspomaga Boliwię, w tym eksportem ropy.
Mimo, że ceny sa już wyższe, na stacjach benzynowych ustawiły się wczoraj długie kolejki. Może ludzie boją się zamieszek lub blokowania stacji benzynowych przez strajkujących? Z pewną obawą rozpoczynaliśmy naszą podróż. Okazało się jednak, że kolejka do pierwszej napotkanej stacji w drodze do El Alto nie była taka długa. To, co uderzyło nas w oczy, poza wyższą ceną, to ochrona stacji benzynowych przez policję i więcej policji wojskowej na drogach. Kiedy tankowałem, ciekawski i policjant podszedł do mnie i wesoło zagadał. Po wymianie kilku standardowych zdań, zapytałem go, czy Morales wycofa się z podwyżki. - Oczywiście, odpowiedział. - Czy ceny wrócą do poprzedniego poziomu? - Na pewno.
Zobaczymy. Zatankowaliśmy do pełna. Kolejne tankowanie w Peru.

Szukając jakiegoś napoju w wiosce Turi Condoriri, zaprzyjaźniłem się z Gregori. Z dumą pokazywał nam swój dom, który podwyższa o piętro nad sklepikiem oraz swoją żonę - sklepową. Przy okazji poznaliśmy paru jego kumpli. Zdziwiłem się, kiedy dał mi swój adres mailowy, abym mu wysłał zdjęcia. Oczywiście, że wyślę.



Jezioro Titicaca.


Pod wzgórzem lezy wioska Copacabana.

La Paz - Coroico - La Paz

W niedzielę rano wybraliśmy się na dzienną wycieczkę do Coroico. Coroico jest najbliższym La Paz miasteczkiem leżącym w Los Yungas - zupełnie innej wysokości i innej strefie klimatycznej. Na ogół kojarzymy Boliwię z mroźnym altiplano, wulkanami, zaśnieżonymi szczytami Andów. Tymczasem dwie trzecie powierzchni Boliwii to tropikalne niziny, dżungla podzwrotnikowa. Coroico leży właśnie w Los Yungas. Od La Paz to zaledwie 90 km. W taką niedzielę, jak wczoraj, wielu mieszkańców La Paz szuka ciepła i oddechu pełną piersią w Coroico właśnie.

Pozostawiliśmy w dole La Paz.

Droga wyprowadziła nas do La Cumbre - przewyższenia o wysokości 4660 m. Zimno, wiatr i deszcz. Stąd, ciągle w deszczu niestety (od grudnia przez 3 miesiące jest tu pora deszczowa, aura przypomina nam o tym parę razy dziennie), rozpoczęliśmy zjazd malowniczą drogą. Była mgła, widoczność znacznie poprawiła się dopiero w drodze powrotne, co pozwoliło nam na zachwycenie się widokami. Z 4660 m do 1060 m npm to 3000 m różnicy poziomów w niecałe dwie godziny. To jednocześnie zmiana o kilkanaście, być może dwadzieścia stopni w temperaturze. To wjazd w dżunglę, kwitnące drzewa i krzewy, bananowce.
Z najniższego miejsca nad rzeką (1060 m) podjechaliśmy do Coroico, które leży na poziomie 1700 m. Spokojne niedzielne południe.


Po obiedzie wyszukaliśmy nad rzeką wjazd na drogę powrotną do La Paz, tę starą drogę. W tej chwili jest już ona zasadniczo nie uczęszczana z wyjątkiem sporadycznego ruchu lokalnego oraz rowerzystów, którym agencje turystyczne oferują zapierający dech w piersiach zjazd z La Cumbre (właśnie owe 3000 m różnicy poziomów z tym, że drogą piękną, odludną, nieutwardzoną. Droga ta ma do dzisiaj tytuł najniebezpieczniejszej drogi świata - Camino de La Muerte. Do 2006r. kiedy to oddano do użytku asfaltową drogę nr 3 (tę, którą zjeżdżaliśmy do Coroico), na Camino de La Muerte ginęło rocznie 200 - 300 osób. Najczęściej do wypadków dochodziło przy mijaniu się ciężarówek i autobusów. Wraki do dzisiaj rdzewieją w przepaściach. Szerokość drogi w zasadzie uniemożliwia mijanie się. Z jednej strony skalna ściana, z drugiej urwisko. Na dodatek droga jest nieustabilizowana, deszcz lub wezbrane strumienie górskie potrafią zabrać znaczną część “pasa jezdni” lub też osunąć na niego część zbocza. Nie bez wpływu na wypadki jest również stan pojazdów. Wiele z nich, także dzisiaj, nie powinno wyjechać na żadną drogę, co dopiero tę. Podobno kierowcy po szczęśliwym przejechaniu Camino de La Muerte składali ofiary Pachamamie, najczęściej dzieląc się z Matką Ziemią piwem. W ostatnim okresie użytkowania Camino de La Muerte wprowadzono na niej ruch jednokierunkowy, pół dnia w górę, pół dnia w dół. Dopiero jednak oddanie nowej szosy asfaltowej pozwoliło na bezpieczny tranzyt na tym istotnym połączeniu Los Yungas z La Paz.

Droga powoli wznosiła się. Po minięciu pierwszej (i ostatniej) wioski Jacek zwrócił uwagę (ja zagapiłem się - piękne widoki) na znak drogowy - “trzymaj się lewej”. Jak w Anglii. Uzasadnienie jest takie, że samochody jadące w górę jadą wtedy przy ścianie, natomiast zjeżdżające - blisko krawędzi. W ciągu następnej godziny minęliśmy isotnie ze trzy samochody - lewą stroną. Widoki piękne, szkoda tylko, że deszcz odbierał nam część przyjemności.



W końcu dojechaliśmy do miejsca, w którym rozsądek nakazywał niestety zakończenie podróży. Przykra niespodzianka. Padający od paru godzin (dni?) deszcz doprowadził do wezbrania strumienia, który na zakręcie osunął na drogę lawinę kamieni, jednocześnie zabierając jej część. Przejść po tym (wąskim i pochyłym) rumowisku można, rowerzyści dadzą sobie radę. Motocyklem też chyba się uda powoli przeczłapać.

Tak staliśmy sobie z Jackiem rozważając, co dalej (myśleliśmy już raczej o zawróceniu - zła sława drogi działa na wyobraźnię), kiedy to przyjechała z dołu ciężarówka. Kierowca zatrzymał się, wyszedł. Wymieniliśmy uwagi. Ku naszemu zdziwieniu, poszedł do osuwiska i długą chwilę sprawdzał nogami nośność zbocza. Oznaczało to, że naprawdę rozważał możliwość przejechania samochodem ciężarowym tam, gdzie my baliśmy się motocyklami. Po chwili z paki samochodu wysypali się wszyscy pasażerowie.
Debata trwała dość długo. W końcu kierowca zadecydował odwrót. Jakby usprawiedliwiając się przed nami powiedział: - tu jest niebezpiecznie, ale wyżej jest o wiele gorzej. Odetchnęliśmy z ulgą. Wracamy - wszyscy - bezpiecznie.
Z poziomu 2100 m npm, gdzie przerwaliśmy wycieczkę słynna drogą, zjechaliśmy z powrotem nad rzekę. Do La Paz powróciliśmy nową asfaltową drogą, tą samą, która jechaliśmy rano. Tym razem bez większego deszczu.

Camino de La Muerte z drogi nr 3

Piekny widok w drodze powrotnej 


La Paz

La Paz, pełna nazwa Nuestra Señora de La Paz, jest miastem niezwykłym. Ma trochę ponad milion mieszkańców. Drugie tyle ma podobno El Alto, miasto na przedmieściach na płaskowyżu. Czyli niewiele w porównaniu do Meksyku, Buenos Aires czy spokojnego Santiago de Chile. Wrażenie, jakie tu odnoszę jest jednak zupełnie odmienne. Gwar, chaos w ruchu ulicznym. La Paz nie wydaje się małym miastem, Wynika to pewnie z tego, że wciśnięte w dolinę, ograniczone z jednej strony altiplano, a z drugiej masywem wulkanu Illimani, ma niewielką powierzchnię. Poza tym, jestem przekonany, statystyki nie obejmują dzikiej niekontrolowanej imigracji. Tysiące busów codziennie przywożą tu Indian z dalszych lub bliższych stron Boliwii. Nie wszyscy wracają do domu.
Pod względem architektury La Paz nie jest miastem zachwycającym. Niektóre ulice mają piękną kolonialną zabudowę. Podobnymi możemy spacerować w miastach Hiszpanii czy innych krajów Ameryki Łacińskiej. Samo centrum z kolei to wysokie budynki, większość z nich powstała w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. To już też historia, tylko nowsza. Mam tu skojarzenia z PRL dość często. Nowoczesnej architektury raczej nie widać, mimo że niektóre konstrukcje są nowe. Zdecydowanie przeważająca część miasta, poza ścisłym centrum, to zabudowa z czerwonej cegły dziurawki (ciekawe, jeden rodzaj cegły używany jest do wszystkiego) bez ambicji architektonicznych. Budynki sprawiają wrażenie niedokończonych.
La Paz to przede wszystkim wielkie targowisko. Niektóre ulice na stałe zabudowane są straganami. Dlatego ścisłe korzystanie z mapy w celu ustalenia trasy przejazdu jest niemożliwe. Handluje się wszystkim. 

Warto odwiedzić targ "czarowników". Można tu kupić wysuszoną lamę lub płód lamy, aby spalić je później w ofierze dla Pachamama. Są też różnego rodzaju zioła i mikstury, których zażycie rozwiąże codzienne problemy, zwłaszcza w miłości.
Kupiłem amulet - buteleczkę z roślinami w jakimś roztworze, która zamierzam postawić w biurze dla odstraszania złych duchów. Jak również cukierki z koki, które bardzo nam smakują.



Każdy ma jakieś zajęcie.

Przez dłuższą chwilę przyglądaliśmy się gościom weselnym przy wychodzeniu z kościoła.



Elektryk niepotrzebny?

La Paz to także różnorodność rasowa i, związane z tym niestety, wielkie kontrasty.