piątek, 18 lutego 2011

Pasto - Cartagena; doleciałem do mety

Jacek i Maciek zmierzają do Cartageny motocyklami. Ja wybrałem drogę na skróty. Po wahaniu (mam kłopoty z chodzeniem) zdecydowałem się jednak polecieć wczoraj.
Panamericana koło Pasto nadal była zablokowana przez strajkujących kierowców. Taksówka, którą jechałem na lotnisko, musiała jechać przez góry tą właśnie drogą, którą opisywał Maciek. Byłem przygotowany, że dojazd będzie długi i uciążliwy, dlatego założyłem zapas czasu. Na lotnisku miałem być o 12,00, a z hotelu wyszedłem o 08,00. Udało się akurat dobrać drugiego pasażera, zawsze to taniej.
Po ulewnym długotrwałym deszczu poprzedniego dnia droga była jeszcze trudniejsza. Osuwiska, które powstały w wielu miejscach, wymusiły ruch jednokierunkowy. Fakt, że nie wszyscy stosowali się do poleceń policji i wielokrotnie na podmytej wąskiej drodze, miejscami przypominającej rwący strumień, musieliśmy się mijać z jadącymi z przeciwka ciężarówkami. Taksówka była zwykłym, wygodnym samochodem. Aż szkoda było, kiedy czasami podwozie uderzało o skalne podłoże.
Deszcz padał nieustannie. Chmury były gęste, a w górach mgła. Kierowca, który zna rozkład lotów i warunki meteorologiczne na lotnisku, nie pocieszał nas. Lotnisko jest zamknięte, może otworzą koło południa, jak się rozjaśni. Wydało mi się wtedy, że Pasto, które wbrew mej woli zatrzymało mnie na sześć dni, wcale mnie nie chce wypuścić.
Dojechałem z zapasem. Parę samolotów porannych istotnie było odwołanych, niektóre mocno opóźnione, ale mój lot miał się odbyć zgodnie z rozkładem.
Pani przy odprawie zainteresowała się moim gipsem. Wysłała mnie do punktu medycznego na lotnisku po zaświadczenie, że mogę lecieć. Obejrzeli moją dokumentację, zbadali, zmierzyli ciśnienie i wystawili kwit. Dalej podróż przebiegała już całkiem normalnie. Przesiadka i dłuższe oczekiwanie w Bogocie, zgodnie z planem.

Lotnisko w Chachagui koło Pasto jest niewielkie. Duże samoloty tu nie lądują.
 

Ze względu na nieprzewidywalne zachmurzenie Pasto może stać się pułapką transportową. Nigdy nie ma pewności, czy uda się stąd wyjechać.

Andy w Kolumbii są soczysto zielone.

Jestem w Cartagenie. Karaibskie klimaty; kokosy spadają na głowę, z plaży dobiegają dźwięki rumby. Zmienili mi pokój w hotelu. Od dzisiaj mam taki piękny widok.

czwartek, 17 lutego 2011

Pasto - Cali; relacja Maćka

Myślę, że od dzisiaj blog się ożywi. Maciek ruszył w drogę pełen zapału i optymizmu. Bardzo się cieszę, że chce się dzielić swoimi wrażeniami. Poniższa relacja i zdjęcia dotyczą wczorajszego dnia, kiedy Maciek i Jacek przejechali z Pasto do Cali.
________________

Cześć. Offroad faktycznie był niezły. Dobrze, że nie padało. Policja nas pokierowala na północ, ale ta droga była zła. Z pomocą przyszedł, a w zasadzie przyjechał kierowca autobusu, który przeprowadził nas przez całe miasto. Trochę to trwało, bo wszędzie się zatrzymywał. Na koniec pożegnaliśmy się. Powiedział "w lewo i do końca prosto". Po pięciu minutach skończyła sie droga. Wjechaliśmy na ponad 3000m. Taksówki też jeżdżą tą drogą, ale bardzo wolno. Do tego w jednym miejscu był zator, ponieważ obsypało się zbocze. Było fajnie, ale strasznie ślisko. Wyjechaliśmy przy bramkach do płacenia. 


Na wysokości lotniska umylismy motocykle i zatankowalisny. Później spotkaliśmy Australijczyka. Powiedział, że jeździ od półtora roku po Kolumbii i próbuje sprzedać swoją technologię. Jechał na BMW 800, ale na zupełnie łysych oponach. Ciekawe, jak sobie poradził w błotnistej drodze do Pasto. 

Dalej jechaliśmy dół, później w górę i tak kilka razy. Najniższy punkt to 520 metrów. Jacka termometr pokazał na słońcu 37,8 stopni. Było naprawdę ciepło i przyjemnie. 

 


Po drodze zjedliśmy obiad i jechaliśmy dalej. Widoki były piękne. Droga przyjemna, bez większych niespodzianek. Kolejnym etapem był deszcz. Lało strasznie. Dobrze, że mieliśmy gdzie sie schować. 

30 minut poczekaliśmy i było lepiej, to znaczy dało się jechać. Nie długo, bo za chwilę znowu zaczęło padać. Tak naprawdę to z przerwami, ale lało już do samego Cali. Jak już bardzo zmokłem, to zatrzymaliśmy się na stacji i wtedy sie przebralem, założyłem podpinkę do kurtki, co było najlepszym rozwiązaniem (szkoda, że nie wpadłem na to wcześniej ). 
Do Cali dojechaliśmy juz po ciemku.
Miałem kłopot z nawigacją. Nie chciała wyznaczyć drogi do hotelu. Miasto jest duże, po godzinie znaleźliśmy. Mały hotel, na przeciwko parking. Wszystko ok.

Szybki prysznic i poszliśmy coś zjeść. 6 ave jest ulicą chyba najbardziej imprezową w tej części Cali. Same kluby i pubu. Ludzi dużo nie było. Przeszliśmy kawalek, nie za daleko, żeby nie trafić do jakiejś złej dzielnicy. Kilka kobiet chciało nas zaczepić na ulicy. Wszystkie wyglądały jak lalki. hooch. Zapytaliśmy kelnera, dlaczego dziewczyny w barze siedzą same, a nie z chłopakami. Odpowiedział, że są do kupienia, ale bardzo drogo. Cokolwiek to znaczy.
Wróciliśmy do naszego hotelu i tak skończył się męczący dzień. Przejechaliśmy ok. 360 km.

środa, 16 lutego 2011

Pasto, Colombia; przerwa w podróży

Ładnych parę dni minęło od ostatniego wpisu. Sporo się też wydarzyło. Ale po kolei.
Quito tak nas zauroczyło, że postanowiliśmy powrócić na stare miasto rano. Wspaniałe zabytki w słońcu wyglądały równie pięknie jak w deszczowy wieczór, kiedy światła latarni odbijały się w mokrych kamiennych chodnikach i placach.
Wnętrze barokowego kościoła Compañia de Jesús wygląda nieprawdopodobnie. Wszystko lśni złotem. Do pokrycia bogato rzeźbionego ołtarza, naw bocznych, filarów ścian, organów - dosłownie wszystkiego, zużyto podobno 7 ton złota. 

 Niestety nie wolno było fotografować. Zdjęcia poniżej skopiowałem.


Wzruszająca scenka uliczna. Dziewczynka bawi się czyszcząc buty tatusiowi. Do zabawy używa narzędzia pracy ojca.

Quito pożegnaliśmy koło południa. Po niecałej godzinie bezceremonialnie przekroczyliśmy równik. Na almuerzo zatrzymaliśmy się w słynnym z sobotnich targów Otavalo. Ładne miasteczko. Do soboty zbyt daleko. Ruszamy dalej. 
Zjechaliśmy z Panamericany do Cotacachi a dalej do pięknego jeziora Cuicocha. Górujący nad jeziorem wulkan zasłoniły niestety chmury.

W muzeum ekologicznym zwrócono nam uwagę na fakt, że niewiele jest na świecie takich miejsc jak Ekwador, gdzie strefy klimatyczne przechodzą od tropikalnej do biegunowej (lodowce).

Na miejsce ostatniego w Ekwadorze noclegu wybraliśmy Ibarra, niepozorne miasteczko, które okazało się być i interesujące, i bardzo gościnne.

W czwartek rano po dwóch godzinach jazdy bez większej straty czasu przekroczyliśmy granicę z Kolumbią.
Parę kilometrów od przygranicznego miasteczka Ipiales w Kolumbii leży Las Lajas. Słynne sanktuarium powstało ze dwieście lat temu w miejscu, gdzie zdarzały się jakieś cuda.
Pierwsza kaplica była niepozorna, w grocie. Współczesny kościół został przedziwnie oparty o skalne zbocze (ołtarz jest macierzystą skałą) i wkomponowany w most.

Jacek bardzo zainteresował się pieskiem tej pani. Zagląda mu głęboko w oczy.

Po almuerzo w Ipiales ruszyliśmy na północ. Chcieliśmy przed nocą dotrzeć do Popayan, a to ładny kawałek drogi. Nie mieliśmy czasu w zapasie ani trochę. Żeby nie było zbyt łatwo, to za Pasto mżawka zmieniła się w deszcz, a ruch na krętej górskiej drodze stał się wyjątkowo gęsty. Częste wyprzedzanie wolnych ciężarówek w ograniczonej widoczności i na mokrym asfalcie było dość nieprzyjemne.
I stało się.

Życie nie jest grą a ty nie jesteś z plastiku.
Taki plakat mogłem przez następnych parę dni oglądać w Klinice Fátima w Pasto. Przywiozła mnie tu karetka.
Jak do tego doszło?
Chyba za dużo odkręciłem gazu przy wyprzedzaniu. Tylne koło mocno uślizgnęło się na szeroko malowanej żółtą farbą podwójnej linii. W deszczu ta farba jest potwornie śliska. Próbowałem się ratować, ale wychylenia lewo - prawo - lewo pogłębiały się. Tył motocykla uciekł mi do przodu, zwaliłem się na lewy bok i tak sobie sunęliśmy, motocykl i ja, aż do wysokiego krawężnika. Koniec wycieczki.
Przewróciłem się tuż za Chachagui. To niewielka wioska, ale karetka z lokalnego ośrodka zdrowia przyjechała bardzo szybko. Zabrali mnie do siebie na krótko. W międzyczasie Jacek z policjantami odprowadził mój motocykl pod komisariat. W ośrodku zdrowia zdjęli mi mokry kombinezon i buty i podjęli decyzję, żeby mnie zawieźć od razu do Pasto. Wybrali Clinica Fátima, gdzie pozostałem do poniedziałku. To bardzo dobry, przyjazny szpital. 
Pomoc była mi istotnie potrzebna. Byłem tak poobijany, że przez pierwszą dobę w ogóle nie mogłem wstać z łóżka. Mocno stłuczone mięśnie pleców i tylne żebra. To plecami właśnie uderzyłem w ostatniej fazie podróży o krawężnik. Bardzo boli. Poza tym głęboka rana w goleni powyżej buta, o podnóżek, zaszyli artystycznie. I najgorsze - skomplikowane złamanie kości ręki powyżej nadgarstka.
Doktor Enriquez okazał się mistrzem w metaloplastyce.
 

W poniedziałek przed południem do mojego szpitalnego pokoju wszedł Maciek. Dobrze mieć synów. I taką żonę. Powitanie było dla mnie naprawdę wzruszającą chwilą. Rzucając wszystko w Polsce, Maciek przyleciał w mgnieniu oka. 
Podjęliśmy rodzinną szybką decyzję, że Maciek pomoże mi najlepiej.  Będzie dla mnie wsparciem zaraz po wyjściu ze szpitala. Potem doprowadzi motocykl do końca trasy, czyli Cartageny, skąd mamy w przyszłym tygodniu wysłać spakowane motocykle do Polski. 
Jestem bardzo wdzięczny Jackowi za to, że zatroszczył się o motocykl i bagaż po wypadku i za to, że mnie odwiedzał w szpitalu. Jednocześnie przykro mi, że zaburzyłem plan naszej podróży i nieplanowany postój w Pasto aż tak się wydłużył. Niekoniecznie w tym mieście Jacek chciał spędzić parę dni.
Ze szpitala wyszedłem w poniedziałek późnym popołudniem. Wystawianie dokumentacji trwało bardzo długo. Przez cały czas mojego pobytu w szpitalu powracał temat mojego ubezpieczenia (które, a jakże wykupiłem w renomowanej podobno światowej firmie) i tajemniczego nieuchwytnego agenta tej firmy z Bogoty. Do dzisiaj zresztą temat nie jest załatwiony. Firma ubezpieczeniowa nie potwierdziła, że zapłaci za moje leczenie w szpitalu. To, że mnie wypuścili, jest gestem dobrej woli dyrektora dyrektora kliniki, który podjął ryzyko. Jeżeli chcecie wiedzieć, która ze słynnych firm ubezpieczeniowych działających w Polsce ma najgorszy dział likwidacji szkód w Kolumbii, zapytajcie Małgosię, która poświęciła godziny na bezsensowne rozmowy telefoniczne lub mnie.

Wczoraj rano pojechaliśmy do Chachagui, gdzie zapłaciłem oczekujący rachunek w ośrodku zdrowia (za pierwszą pomoc i przewiezienie do Pasto). Szalenie sympatyczna pielęgniarka Nora była na tyle pomocna, że w międzyczasie wyprała mój kombinezon motocyklowy i buty. Mokre i zakrwawione pozostały w ośrodku po wypadku. Nie liczyłem na taki wspaniały gest. 

W dalszej kolejności podjechaliśmy pod posterunek policji, skąd odebraliśmy, okradziony niestety, motocykl. Tylko policjanci mieli kluczyk do bocznego zamkniętego kufra, w którym pozostawione zostały cenne narzędzia i gadżety. Trudno, są dobrzy i źli ludzie, jak wszędzie.
Wróciliśmy po południu do Pasto, Maciek na Afryce, ja taksówką. Po jedzeniu Maciek przeprowadził podstawowy serwis motocykla, wyklepał pogięty lewy kufer aluminiowy, żeby był w miarę szczelny i zakomunikował mi, że jest świetnie przygotowany do drogi.

Pożegnanie dzisiaj rano.


Jacek i Maciek mają przed sobą pięć dni drogi do Cartageny, na tyle rozłożyli sobie dystans ok 1400 km. Trasa bardzo ciekawa.
Wiem, że właśnie przed chwilą dojechali do Cali. To miasto, po którym ja sobie dużo obiecywałem.
Dzisiejszy odcinek zajął im dużo czasu, ponieważ musieli po górach omijać blokadę drogi koło Chachagui ustawioną przez kierowców ciężarówek. Protesty transportowców mają miejsce w całej Kolumbii, głównie w Bogocie. Kierowcy domagają się od rządu odstąpienia od urynkowienia cen transportu, co ma nastąpić poprzez zniesienie obowiązującej tu do dzisiaj urzędowej tabeli cen. Żądają jej przywrócenia. Niezależnie od oceny racji stron zauważam, że formy protestu są tu bardziej zdecydowane i skuteczniejsze niż w Polsce.

Jacku, Maćku, czekam na Wasze relacje i zdjęcia.

środa, 9 lutego 2011

Parallels

My travel through Soutamerica is shortly coming to an end. I am really happy that one of my dreams comes true.
One of the oriental philosphers said: "Life is a travel. Travelling is living twice". I like it. In my opinion it is much more than living two times.
On the road you meet people and when you get to know them you start living also their lives. It is even easier with all the internet we have now.
In thist travel I was lucky to meet the bikers like me. I would like to present them to you, all who read this blog. As their travels will last longer or much longer than mine, after I settle down home you will still have the kind of entertainment and the source of inspiracion if you think you get on the track one day.

Sofie and Rudy from Belgium whom I met in Buenos Aires. Mountains lovers. They went south so there was no chance to meet again. Fantastic photographs. It looks like you have the real summer down there.
http://www.bloggen.be/bienvivir/

Lisa nad Grif from Canada. Before heading north like us they went down to Tierra del Fuego. Travelling fast. I hope to meet you somewhere in Colombia when you are back from Galapagos.
http://gipperstravels.blogspot.com/

Lenny from New York. In five months made the incredible solo ride north from NY to Alaska and all the way down to Peru where we met. Lenny is going south to Tierra del Fuego. What then? I wish  Lenny to find his place in this wonderful continent.
Fantastic story with the fake bill I gave you, Lenny (all of you please read it on Lenny's blog). If it was not that you paid the corrupted cops using it, I would have felt guilty. I hope those were the same cops we had to pay, north of Lima. If so, you took a good revenge for me. I feel ashamed how much we paid.

http://fromdeadhorsedown.wordpress.com/

Toshiro I met south of Quito, riding, yes, Honda 250!!!. He started his travel in May 2010 in Japan and went the incredible track west through Russia, Mongolia to Europe. He visited Poland in August. Than in the Americas from Tierra del Fuego all the way up to the Northern America. I hope to meet Toshiro in Colombia.
http://jh1obp.blog.ocn.ne.jp/
Toshiro's blog may me difficult to read for some of us. I suggest using automatic translators.

I wish you, my friends, safe and adventurous travels and hope to meet you again soon.

wtorek, 8 lutego 2011

Cuenca - Riobamba - Quito

Wczorajszy poranek w Cuenca był pochmurny. Po śniadaniu postanowiliśmy przejść się  po tym pięknym mieście. 





Zamierzaliśmy dojechać wczoraj do Baños. Miasteczko - uzdrowisko jest pięknie położone, podobno. Niestety po godzinie jazdy rozpadało się na dobre. Po paru godzinach wypatrywania drogi we mgle, przemoknięci, straciliśmy chęć do podróży "do wód". Zwątpiliśmy w widoki. Zatrzymaliśmy się w Riobamba. Wieczorem lało tak, że nawet nie wyszliśmy z hotelu. 

Dzisiejszy dzień zapowiadał się o wiele lepiej. Na tyle, że przez chwilę rozważaliśmy zboczenie z trasy w Latacunga, aby zrobić dwustukilometrową pętlę wokół wulkanu i obejrzeć jezioro, które powstało w kraterze. Niestety, gdy tylko opuściliśmy główną drogę, zaczęło lać. Potraktowaliśmy to jako znak od Pachamama i po 10 kilometrach zawróciliśmy. Zresztą dodatkowy dzień błotnistą drogą bez większej nadziei, że zobaczylibyśmy góry ukryte w chmurach i mgle, nie miał sensu.

Do Quito położonego na wysokości 2700m zjeżdża się z Panamericany stromo w dół. Położone w dolinie miasto jest bardzo długie. Dotarcie do hotelu zajęło sporo. Na szczęście deszcz złagodniał.

Widok z pokoju hotelu Rincón Escandinavo, w którym się zatrzymaliśmy. Nieduży hotel, ładnie położony.

Quito także zostało wpisane, zupełnie zasłużenie, na listę Światowego Dziedzictwa Kultury.




niedziela, 6 lutego 2011

Loja - Cuenca

Poranek rozpoczęliśmy od spaceru po okolicy. Loja jest niewielkim, spokojnym, zadbanym miastem. Stare miasto ma kolonialną zabudowę, kilka ładnych kościołów. Niedziela.

Z Loja wyjechaliśmy drogą, którą wpisałem w GPS. Po opuszczeniu miasta od razu zamieniła się w ładnie utrzymany, ale kamienisty szlak. Na mapie droga również zaznaczona była jako nieasfaltowa, więc nie budziło to mojego zdziwienia. Zaskoczony natomiast zostałem , kiedy po godzinie dojechaliśmy do wspaniałej nowej drogi betonowej, która doprowadzić nas miała aż do Cuenca, w sumie około 200 km. To już drugi dzień cieszy nas ten równy, świetnie trzymający beton.

Saraguro jest jedyną większą miejscowością po drodze. Zatrzymaliśmy się, aby się napić i zorientować, jak wygląda opisywany w przewodnikach słynny targ. Po miłej dłuższej pogawędce z właścicielką sklepiku pozostawiliśmy u niej motocykle i ruszyliśmy "w miasto".

Do Saraguro przybywają w niedzielę na targ mieszkańcy okolicznych wiosek. To piękni ludzie o szlachetnych rysach. Ciekawe, wielu z nich ma jasne oczy. Ubierają się elegancko na czarno. Mężczyźni w spodnie krótkie ale poniżej kolan, ponczo, kapelusz. Noszą długie włosy spięte z tyłu lub splecione warkocz.


Kobiety także są bardzo zadbane.

Klimatyzowane autobusy przywożą na targ mieszkańców okolicznych wiosek.

Jackowi tak spodobał się strój mieszkańców Saraguro, że postanowił też tak się nosić. Zakup był staranny i dlatego musiał trwać.

W nowym amerykańskim wcieleniu Jacek był tak elegancki, że bez większego trudu znalazł sobie nową rodzinę. Zwłaszcza starsza pani bardzo chętnie pozowała do rodzinnego zdjęcia.

Wspaniała droga do Cuenca wspinała się aż do wysokości 3400 m. Mimo że to prawie równik, na niewysokiej przecież przełęczy był śnieg.

Ostatnia godzina podróży to ulewny deszcz. Przestało padać właśnie wtedy, kiedy zatrzymaliśmy się przy hotelu w Cuenca. Stare miasto jest przepiękne. Nic dziwnego, że wpisane zostało na listę światowego dziedzictwa kultury. 

sobota, 5 lutego 2011

Máncora - Loja (Ecuador)

Pełny jeden dzień na plaży to stanowczo za długo. Wczorajszy piątkowy wieczór był bardzo głośny.
Zachody słońca nad Pacyfikiem są piękne.

Po przeszło pięciu tygodniach pożegnaliśmy dzisiaj wspaniałe i gościnne Peru. 
Formalności na granicy po obu stronach poszły sprawnie. Jesteśmy w Ekwadorze. Pierwsze wrażenia są jak najlepsze. Uprzejmy celnik, pełen zbiornik paliwa za 9 US$ (dolary amerykańskie są walutą w Ekwadorze), smaczne ciekawe jedzenie. Nazwy potraw są mi narazie nieznane. Musiałem zdziwić kelnera, chociaż uprzejmie ukrywał zdumienie, dopytując o zwierzę o nazwie "chancho", z którego to kotlet chciałem zamówić. Okazało się, że ta egzotyczna nazwa odnosi się po prostu do świni.

Klimat jest przyjemny. Mimo że to równik, wilgotne góry łagodzą temperaturę. Krajobrazy przypominają mi bardzo Amerykę Środkową. Jest tu tak pięknie, jak w Gwatemali.


Zatrzymaliśmy się na noc w Loja. Stutysięczne miasto z kilkoma uniwersytetami, otoczone górami leży na wysokości 2000 m. Mimo soboty bardzo tu spokojnie. Wielki kontrast z Peru.