wtorek, 1 lutego 2011

Huaraz - Chavin de Huantar - Huari - San Luis - Caraz - Cañon del Pato - Huanchaco

Poranek w Huaraz okazał się deszczowy niestety. Na stacji benzynowej wyjeżdżając z miasteczka poznaliśmy Lenny. Podróżuje Kawaski KLR650. Jak niektórzy z Was wiedzą to mój ulubiony model motocykla, sprawdzony w wielu podróżach po Meksyku i Środkowej Ameryce (pozdrowienia dla Moniki, która cierpliwie i z oddaniem przechowuje maszyny w Puebla).
Lenny wyjechał z Nowego Jorku pięć miesięcy temu. Zanim skierował się na południe, zahaczył o Alaskę. W tej chwili jest w drodze do Ziemi Ognistej, nie spiesząc się zbytnio. Wybiera raczej drogi nieuczęszczane, nieutwardzane. Bardzo ciekawa postać. Zrezygnował z pracy administratora sieci komputerowych. Jego podróż po Ameryce Łacińskiej jest poszukiwaniem nowego miejsca do życia, innego niż Stany Zjednoczone. Uważa, że swój zawód może (poprzez sieć) wykonywać z dowolnego miejsca na ziemi. Ciekaw jestem, który kraj wybierze.
Lenny towarzyszył nam przez pół dnia, potem ruszyliśmy w przeciwnych kierunkach.
W drodze do Chavin de Huantar pokonaliśmy przełęcz 4500 m. 
Lenny i KLR 650

Od chwili odkrycia w 1918r. Chavin de Huantar był przez pewien czas uznawany za najstarsze miasto w Ameryce Południowej. Jest wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kultury.
Lud Chavin zamieszkiwał tę dolinę w latach 1400 - 400 p.n.e. Miasto miało funkcję religijną. Do Chavin de Huantar przez wieki przybywały masy pielgrzymów przynosząc podarunki zarówna dla bogów, jak i mieszkańców Chavin. Kapłani potrafili sprytnie podsycać lęk i wzmacniać wiarę przybyszów w swoją boskość, wykorzystując zarówno astronomię, jak i zatrważający dźwięk przypominający ryk pumy, który wydawała woda przepływająca przez specjalne podziemne kanały.
Niestety dla ludu Chavin, wiara pielgrzymów w boskość Chavin została podkopana przez trzęsienia ziemi, które znacznie uszkodziły świątynie. Okazało się, że bogowie nie mają Chavin w opiece. Kapłani Chavin jeszcze przez jakiś czas próbowali łatać spękania posejsmiczne, ale ponieważ nie potrafili ukryć swojej bezsilności wobec bogów lub przyrody, w końcu się wynieśli. Wieki później wzgórza Chavin służyły Inkom jako cmentarz. W 1945r. osuwisko zbocza całkowicie przykryło błotem świątynie Chavin. Odkopanie całego miasta potrwa pewnie wieki i będzie kosztować fortunę.


San Pedro to halucynogenny kaktus, który umożliwiał kapłanom Chavin kontakt z bogami. Występuje do dzisiaj. Stosować należy ostrożnie.

Jedyna cabeza clava, która ocalała w murze Chavin. Kiedyś umieszczona na wysokości 12 m, dzisiaj po osuwisku zaledwie na 3 m, miała na celu budzić przestrach pielgrzymów.

Zanocowaliśmy w Huari. To bardzo gościnne położone na końcu świata miasteczko.

Aby dotrzeć lub wyjechać z Huari, trzeba pokonać przełęcze 4300 m - 4500 m.

Stan dróg zależy od pogody. W porze deszczowej niektóre zamieniają się w strumienie.

Po minięciu kolejnej wioski San Luis droga stała się nie tylko mokra, ale i śliska. Błoto zmieniło swój skład najwyraźniej.

Wyjechaliśmy po almuerzo z Yanama i znowu zaczęło padać. Tym razem wspinaliśmy się na przełęcz 4800 m. Deszczowe chmury przysłoniły niestety góry, w tym Huascaran (6768 m), najwyższy szczyt Peru, który mieliśmy na wyciągnięcie dłoni. Ale i taki widoki były piękne.

W okolicach przełęczy deszcz zmienił się w mokry śnieg.



Było już dosyć późno, kiedy zjechaliśmy do wspaniałych Lagun de Llanganuco (3800 m). Położone są w pięknej dolinie lodowcowej na terenie Parku Narodowego Huascaran.



Po zmroku zjechaliśmy do Nowego Yungay. Było za ciemno, żeby odwiedzić Yungay, wieś, z której po trzęsieniu ziemi z 1970r. pozostała jedna palma i wieża kościoła. Wstrząsy sejsmiczne oderwały ogromne bryły lodowca Huascaran, które przysypały Yungay. Zginęło wtedy 50 tysięcy ludzi.

Postanowiliśmy zanocować w Caraz, pół godziny drogi dalej. Hotel przy Plaza de Armas polecił nam  Lenny, który zatrzymał się tam dwa dni wcześniej. Wspominał co prawda, że zjeżdżając do lobby obciążonym motocyklem, wyłupał im schody. Nie byliśmy więc pewni, jak przyjmą kolejnych motocyklistów. Jackowi przepaliły się obie żarówki reflektora, jechaliśmy więc powoli, Jacek moim śladem.
Hoteli w Caraz rzeczywiście był bardzo przyjemny. Przyjęli nas gorąco. Zaopatrzyli się już w większy kamień, który ułatwiał pokonywanie wyższego stopnia.
Poranek był słoneczny. Wyszedłem na dach hotelu i za kościelną wieżą zachwycił mnie ośnieżony Huascaran. Niestety po śniadaniu już go nie było, nie zdążyłem uchwycić go na zdjęciu. Skrył się za chmurami.

Droga nad Pacyfik prowadziła przez piękny Cañon del Pato z najpiękniejszymi widokami i niezliczoną liczbą tuneli. Jacek bez świateł miał dodatkowe przeżycia.



Droga była piękna choć wymagająca uwagi. Twardo, ale sporo luźnych kamieni. Prze parę godzin podążaliśmy wzdłuż rzeki. Zatrzymaliśmy się za ciekawym mostkiem (większość z nich jest przygodą, której atrakcyjność zależy od stopnia zużycia drewnianego pomostu) przy kiosku. Chwila orzeźwienia Inca Colą. Przyjrzałem się, jaki to bagaż wiózł stojący obok autobus.

Ruszyliśmy po przerwie. Pod górę. Jedna serpentyna, druga, dziesiąta. Stromo w górę. Jacek zauważył (mieliśmy wtedy łączność, nie częsty przypadek, jakiś wadliwy lub zbyt skomplikowany system intercom kupiliśmy), że prościej byłoby drogę nad Pacyfik poprowadzić wzdłuż rzeki. Odpowiedziałem, że przecież droga idzie wzdłuż rzeki, tak pokazuje mapa i GPS. W takim razie gdzie my jesteśmy?
No właśnie, w pięknym miejscu.

Wróciliśmy 10 kilometrów do mostu, który tak mnie zafascynował wcześniej, że nie zauważyłem, że niekoniecznie należało na niego wjeżdżać. Nie najlepsza, ale jednak nasza droga prowadziła prosto.

Okoliczne góry bogate są w różne minerały. Przy drodze napotkaliśmy kopalnie (artesanales) węgla kamiennego. Niektóre jeszcze czynne.



Dojechaliśmy w końcu do asfaltu. Niezbyt długo nim jechaliśmy. Aby dotrzeć do Panamericany wybraliśmy skrót prywatną drogą (bezpłatną dla nas) przez pagóry i wyschniętym korytem rzeki. "Trocha" ale równa. Zaoszczędziliśmy godzinę w porównaniu do drogi przez Chimbote. 
Za Trujillo zafundowaliśmy naszym motocyklom porządne mycie. Po błocie Cordillera Blanca tu na nizinach budziły zdziwienie. Policjant zwrócił nam uwagę przy kontroli, numery były nie do odczytania. 
Teraz znowu lśnią. Zanocowaliśmy przy plaży w Huanchaco, 15 km od Trujillo. Ładne, porządne miasteczko. Pokój z widokiem na morze. Dobrze się spało przy otwartym oknie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz