sobota, 8 stycznia 2011

Cañon del Colca

Laguna Salinas jest słonym jeziorem o 120 km na południowy zachód od Arequipy. Wybraliśmy się tam na jedniodniową wycieczkę w poniedziałek 3 stycznia. Sto kilometrów “trzęsionki” jak to nazywa Małgosia, na kamienisto-żwirowej drodze, było dobrą dla niej okazją do ponownego zaprzyjaźnienia się z motocyklem. Poza tym Laguna leży na 4300 m npm, dla Małgosi piersze oswojenie z wysokością.

We wtorek wyruszyliśmy do Cañonu del Colca. Postanowiliśmy odbyć trzydniowy trekking na dno kanionu. W Arequipie jest mnóstwo agencji turystycznych oferujących tę wycieczkę. Jak się okazuje, tylko cztery z nich są operatorami. Po kilku ciekawych swoją drogą rozmowach zorientowaliśmy się, że niektórzy z agentów barwnie opowiadają, ale są naciągaczami. Nasze zaufanie wzbudziła bardzo miła i kompetentna Lesley z Peru Andes. Umówiliśmy się nią, że dołączymy do grupy schodzącej do kanionu w środę w Cabanaconde. Trzydniowy trekking z przewodnikiem, dwa noclegi, trzy posiłki dziennie - za 100 soli za osobę (trochę ponad sto złotych), niewygórowana cena, prawda?

Do Chivay, miasteczka w górze kanionu Colca jest z Arequipy 120 km. Droga wznosi się na przełęcz 4900 m, po czym serpentynami opada na 3600m. Górna krawędź kanionu leży właśnie na wysokości 3400 - 3600m.




Atrakcją Chivay są baseny geotermalne. Z wielką przyjemnością spędziliśmy tam ze dwie godziny. Potem almuerzo w lokalnej restauracji przy (oczywiście) Plaza de Armas, gdzie odbywa się także targ. Restauracyjki - garkuchnie oferują zwykle jeden zestaw, caldo - pożywna zupa zawierająca różne ważywa i kawałek mięsa alpaki, drugie danie to ryż, ziemniak i trochę zieleniny i mięsa. Zdrowo, niedrogo. Restaracyjka pełna kolorowo ubranych ludzi, którzy przybyli na targ z okolicznych wiosek. Cena zestawu - 4 sole (4 złote), niedrogo.


Żwirowa droga (ok 50 km) z Chivay do Cabanaconde przebiega wdłuż krawędzi kanionu, mijając po drodze kilka wiosek. Zatrzymywaliśmy parokrotnie, aby podziwiać panoramę. Z początku tarasowe uprawy na przeciwległym zboczu, później przepastne wnętrze kanionu, urwiste ściany i zaśnieżone szczyty górujace nad nami.



Najpiękniejszy widok roztacza się z Miradoru La Cruz del Condor. Rzeka płynie tu pięknym przełomem 1200 m niżej. W godzinach porannych przy dobrej pogodzie z tego miejsca obserwuje się szybujące kondory, stąd nazwa.

W Cabanaconde bez trudu odnaleźliśmy zarezerwowany hotelik, z którego następnego dnia rano miał nas odebrać przewodnik. Byliśmy jedynymi chyba tej nocy turystami nie tylko w tym hotelu, ale w całym miasteczku. Zależało nam na garażu przy hotelu, ponieważ motocykle i część bagażu mieliśmy pozostawić tu na trzy dni. Przez telefon otrzymaliśmy zapewnienie, że przechowają nam motocykle bez problemu. I rzeczywiście tak się też stało. Po desce przez wąskie drzwi, pokonując wysoki próg a potem parę stopni, bezpiecznie ulokowaliśmy nasze sprzęty w jadalni hotelowej.

Cabanaconde ma piękny barokowy kościół. Reszta miejskiej zabudowy ma niestety, jak przeczytaliśmy w ulotce rozdawanej w kościele, charakter modernistyczny.



Byliśmy przygotowani na deszcz, jak to w porze deszczowej. Po chłodnej nocy, słoneczny poranek w środę był kolejnym z rzędu pięknym podarunkiem natury.


Zgodnie z umową dwóch wesołych chłopaków odebrało nas rano z hotelu. Po dwudziestu minutach marszu, spotkaliśmy na krawędzi kanionu kilka busików, które z Arequipy przywiozły na trekking ze dwadzieścia - trzydzieści osób. Wśród nich - naszych towarzyszy wycieczki. Naszym przewodnikiem była Jessica. Oprócz naszej trójki wędrowali w naszej grupie - Stefan i Andrea z Niemiec oraz bardzo mili młodzi Jonas i Miriam ze Szwajcarii.
 Jessica.

Pierwszego dnia mieliśmy do pokonania 1200 m w dół - do San Juan.




Rzekę Colca przekroczyliśmy nowym mostem.

Nad rzeką chwila zasłużonego odpoczynku.
Na zdjęciu jeden ze słynnych Polaków, którzy przepłynęli Colca.


Po odpoczynku już tylko pół godziny do San Juan, gdzie nocujemy.



Wioski na dnie kanionu są oazami. Tak się też nazywają niektóre z nich. Sprytny system nawadniania pochodzi jeszcze z czasów Inków. Piętnaście lat temu rząd Peru ze wsparciem funduszy z Europy zapoczątkował program unowocześnienia i rozbudowy systemu irygacji w kanionie Colca. 


Powstały betonowe zbiorniki, wybetonowane kanaliki roprowadzające wodę, akwedukty przeprowadzające wodę nad dolinami, w ostatnich latach przybierające formę zwykłych rur PCW. Wielu specjalistów z Europy było zaangażowanych w projekt. Od tamtego okresu kanion Colca stał się szerzej znany na świecie i w krótkim czasie wszedł do stałych obowiązkowych punktów programów wycieczek po Peru. Nie bez znaczenia był fakt, że kanion Colca uznawany jest za najgłębszy kanion na świecie, głębokość liczona jest od szczytów okalających wulkanów (grubo ponad 6000m) do dna rzeki (ok. 2200m).

Na początku lat osiemdziesiątych polscy studenci z Krakowa jako pierwsi przepłynęli kajakami przełom Colca. Ich brawurowy wyczyn był wielkim wydarzeniem sportowym. Poza tym miał znaczenie odkrywczo-geograficzne. Przyczynił się poza tym do popularyzowania regionu w świecie. Polscy śmiałkowie, których po przepłynięciu Colqui zastał w Peru stan wojenny, pozostali w Ameryce, w Stanach zdaje się. Przyjeżdżają do Peru co roku, są zaangażowani w pomoc mieszkańcom okolicznych wiosek, na przykład poprzez program któregoś z Uniwersytetów, w naukę angielskiego. Spotyka się z nimi nasz nowy znajomy z Huambo, którego imienia nie pamiętam, który zna słynnych Polaków od lat. W uznaniu zasług naszych studentów, główna ulica Chivay nosi nazwę Avenida Polonia.
My Polacy, okazuje się, upodobaliśmy sobie wędrówki po kanionie Colca i jesteśmy częstymi uczestnikami wycieczek. Jessica mówi nawet o inwazji Polaków. Zdaje się, że lubimy góry i Peru. Ciekawe, że z polskich zwrotów Jessica zapamiętała “Daj mi buzi” i “Kocham Cię”.

Zejście zajęło nam około czterech godzin. W San Juan zatrzymaliśmy się w gospodarstwie Victora i Glorii. Wybudowali oni dla turystów skromne lecz wygodne chatki. Prowadzą też kuchnię i sklepik. Każdy produkt w sklepie, z wyjątkiem ewentaulanie lokalnych owoców, odbywa na grzbiecie muła do San Juan tę samą drogę, którą my przebyliśmy. Kupując piwo, wodę czy Twixa docenia się wysiłek włożony w dostarczenie tego luksusu.

Wspólne przygotowywanie kolacji było świetną sposobnością bliższego poznania.
Wieś San Juan liczy 35 mieszkańców, kilka rodzin. System irygacji technicznie działa świetnie, wymaga także organizacji. Każdego z tarasów należy do kilku rodzin. W zależności od powierzchni upraw, przypada na taras, a potem na rodzinę odpowiednia ilość wody. Zbiornik w górze strumienia napełnia sie osiem godzin. Objętość zbiornika dzielona jest sprawiedliwie. Oznacza to, że odpowiednią zastawkę na kanaliku, kierującą wodę na taras, otwiera się na określoną liczbę godzin w cyklu napelniania zbiornika. Cykl nie jest dobowy, a więc codziennie o innej godzinie Victor otwiera i zamyka zastawkę.

Cabañas u Victora i Glorii.

Piękna ściana skalna w kształcie organów.

Drugi dzień był dość łatwy i leniwy. Pożegnalismy San Juan. Trochę podejścia, dość długi trawers, potem kilkusetmetrowe zejście do rzeki nad którą położona jest oaza San Galle.


Na ścieżce spotkaliśmy przemiłą mieszkankę sąsiedniej wioski. Z pomocą Jessiki, która tłumaczyła Quechua, Jacek w mgnieniu się zaprzyjaźnił.


Nowy most powstał trzy lata temu dzięki wspraciu rządu. Cement do jego budowy także zniosły z Cabanaconde pracowite muły.

Rząd propaguje i finansuje w ostatnich latach intensywny program walki z analfabetyzmem. Jessica mówi, że niestety brakuje chętnych nauczycieli do nauczania Quechua. Język ten dzieci poznają tylko w domu. W San Juan jest zresztą tylko trójka uczniów. Nauczyciel schodzi do szkoły z Cabanaconde w poniedziałek, wraca do domu na weekend.


Jak wszędzie na świecie, tak i tu wsie wyludniają się. Młodzi szukają lepszego życia w Arequipie czy Limie. Ci, którzy mają więcej szczęścia emigrują - do Chile lub do Stanów.

Piękne widoki zachęcały do pozowania do zdjęć.


Udało mi się (może nie całkiem) uchwycić w locie szybującego kondora.

Oaza San Galle.


Nasz camping w San Galle nazywał się El Paraiso. Naprawdę przypominał raj. Po krótkiej tego dnia wędrówce mieliśmy całe popołudnie dla siebie. Kąpiel w malowniczo wkomponowanym w skały basenie ze spływającą po skale ciepłą wodą, mecz w siatkówkę (zacięty, przegrałem niestety), wspólna długa kolacja.



Wymarsz trzeciega dnia Jessica zarządziła na piatą rano. I dobrze. Trzeba było co prawda wstac po ciemku, ale za to dość mozolne wejście udało nam się zakończyć jeszcze przed upałem.


Wspólne śniadanie w Cabanaconde zakończyło naszą trzydniową przygodę w kanionie Colca. Ze smuteczkiem pożegnaliśmy kompanów, których polubiliśmy. Wymieniliśmy kontakty, może jeszcze spotkamy się.

Motocykle czekały na nas w hotelowej jadalni. Po dłuższej chwili pakowania opuściliśmy Cabanaconde. Wybraliśmy drogę nad Pacyfik przez Huambo. Do Panamericany jest przez góry chyba 130 km kamienistą, żwirową, na koniec całkiem pylastą - drogą.

Droga do Huambo.

Po drodze trzykrotnie wspinaliśmy się na przełęcze powyżej 4000m. Pusto, ani żywej duszy. Piękne krajobrazy.




Zachodzace słońce oglądaliśmy już z drogi wzdłuż plaży w La Punta. Do centrum Camaná jest z dziesięć kilometrów. Zanim wrócimy do Arequipy i potem w góry, mamy jeden dzień leniuchowania i uczty z dań z ryb i owoców morza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz